Kapucynki świadectwo

Zrobiłam krok, a On mnie uwolnił

5 lutego 2019

„Panie Jezu, jeśli chcesz, żebym poszła do zakonu, to pójdę, ale lepiej, żebyś tego nie chciał!” –  modliła się, gdy zbliżał się czas podjęcia ostatecznej decyzji. Odsuwała ją w nieskończoność, ale Bóg upomniał się o nią i gdy przyszedł właściwy moment, zaprowadził do małego klasztoru na peryferiach Krakowa. Tu odnalazła szczęście.

– To była długa droga. Pamiętam chwilę, kiedy zrozumiałam, że niepokój, który mnie wciąż nurtował, jest głosem Pana Boga. I ten moment, kiedy powiedziałam Mu „tak”. To był krok w światło. Wiedziałam, że idę w stronę miłości. Z drugiej strony był to też krok w nieznane, bo szłam w ciemno, nie wiedziałam, dokąd – rozpoczyna swoją opowieść w małej rozmównicy klasztornej. Nie ma tu kraty klauzury. Jest tylko stół: długi, przecinający pokój na połowy, do których prowadzą dwie pary drzwi: od strony odwiedzających i od strony mniszek. Siostry mówią, że ten stół jest jak klauzura: nie dzieli, ale łączy.

Powołanie nie z internetu

Siostra Judyta wychowała się w parafii prowadzonej przez braci kapucynów i duchowość franciszkańska była tlenem, którym oddychała codziennie. W internecie znalazła Regułę św. Klary. Zachwyciła się. Idealny wydawał się zakon, który łączy kapucyńską reformę z wrażliwością duchowej siostry św. Franciszka z Asyżu. Ale czy taki w ogóle istnieje? – Wpisałam w Google „klaryski kapucynki” i jako pierwsza wyskoczyła strona internetowa naszego klasztoru – opowiada ze śmiechem. Wysłała mail. Odpowiedź sióstr wywołała w młodej dziewczynie euforię.

Rozpoczynała piąty rok studiów i nie wiedziała, że siostry wymagają roku kandydatury przed przyjęciem do wspólnoty. Był więc czas na dokończenie studiów i regularne odwiedziny w klasztorze. – Nie jest łatwo tu dotrzeć, bo mieszkamy na obrzeżach Krakowa, ale gdy po raz pierwszy znalazłam się na tej ulicy, miałam poczucie, jakbym wracała do domu – opisuje.

Pamięta pierwsze spotkanie ze wspólnotą. Zobaczyła siostry, z których większość to właściwie jej rówieśniczki. – To były normalne kobiety, młode, uśmiechnięte, pełne życia i radości. Byłam u siebie – wspomina.

Był mocniejszy niż moje wyobrażenia

– Wywodzę się z oazy. Dzięki formacji, jaką tam otrzymałam, wyrosłam w przekonaniu, że Pan Bóg ma dla mnie plan, a ja chcę go wypełnić, bo wiem, że to jest plan pełen miłości – kontynuuje swoje wspomnienia mniszka. Jak większość dziewcząt, marzyła o założeniu rodziny, przeżywała pierwsze zakochania. – Długo się modliłam: „Panie Jezu, nie wiem, czego ode mnie chcesz. Jeśli chcesz, żebym założyła rodzinę, to ja tego też chcę. Jeśli chcesz, żeby to było życie zakonne, jestem na to otwarta” – opisuje wykluwające się w sercu niepokoje. Im było bliżej matury i konieczności podjęcia decyzji, tym trudniejsza wydawała się ta modlitwa. Wtedy brzmiała już inaczej. „Panie Jezu, jeśli chcesz, żebym poszła do zakonu, to pójdę, ale lepiej, żebyś tego nie chciał!” – prosiła.

Czego się bała? – Myślałam, że siostry zakonne to są osoby głęboko nieszczęśliwe, że ich życie polega na ciągłych umartwieniach i udrękach. Nie chciałam tego dla siebie – wyjaśnia. Może dlatego odsuwała podjęcie decyzji. Poszła na studia, miała pracę, która ją pasjonowała. Była wychowawczynią w świetlicy środowiskowej, z fajnymi dzieciakami. Myślała, że to jest jej miejsce. Czuła się dobrze i odsuwała głos, który wzywał do czegoś innego.

Ale Pan Bóg stwarza okoliczności. Młoda kobieta zrezygnowała z jednej pracy, miała umówioną inną, z której nic nie wyszło. W końcu wyjechała na miesiąc za granicę. Nazywa ten czas pustynią. – Nie znałam języka, pracowałam fizycznie, nie miałam kontaktu z rodziną i przyjaciółmi – streszcza krótko. Miała za to dużo wolnego czasu i sporo się modliła. W końcu dotarło do niej, że Pan Bóg nadal się o nią upomina. – Był mocniejszy niż moje wyobrażenia. Zrobiłam krok w Jego stronę, a On uwolnił mnie od lęku – wyznaje.

Brzydkich nie przyjmujemy!

W krakowskiej wspólnocie klarysek kapucynek jest od 12 lat. Mieszka tu 10 sióstr. Średnia wieku to trochę ponad 40 lat. Tu Judyta odkryła i doceniła swoją kobiecość. – To nie tak, że habit ukrywa piękno kobiety. Uważam, że je podkreśla – twierdzi. W zakonie nauczyła się wrażliwości i delikatności. – Każda z nas ma swój temperament, nasze relacje nie zawsze są łatwe, ale to właśnie we wspólnocie uczę się empatii i otwarcia, czułości i łagodności. Tutaj też odkrywam dar macierzyństwa –  opowiada. Było wiele takich spotkań, kiedy widząc, jak rodzi się w kimś nowe życie i wiara, siostra Judyta czuła się matką i jeszcze silniej doświadczała, że jest kobietą.

Często zdarzało się, że obcy ludzie, zwłaszcza mężczyźni, zaczepiali ją ze słowami: „Taka ładna, co ty robisz w zakonie!”. – Nauczyłam się odpowiadać: „Brzydkich nie przyjmujemy!” – śmieje się siostra. Nawet jej mama początkowo się nie chwaliła, że ma córkę zakonnicę, bo jej koleżanki reagowały zdziwieniem: „Co się stało? Pewnie nieszczęśliwie zakochana?”.

Niedoścignionym wzorem kobiecości jest dla Judyty św. Klara. Była odważna, nowoczesna i wyprzedzająca swoją epokę. Żyła w świecie rządzonym przez mężczyzn, ale nie bała się łamania schematów. To pierwsza kobieta, która napisała regułę dla innych kobiet i ta reguła została zatwierdzona przez papieża i od ponad 800 lat kobiety w różnych częściach świata nią żyją. Do tego potrzebny był upór i wytrwałość. – Kiedy porównujemy dokumenty pisane w tamtych czasach przez mężczyzn z tym, co wyszło spod pióra Klary, to są dwie różne rzeczywistości. Ona daje wiele wolności, traktuje siostry jako odpowiedzialne, dorosłe kobiety, które mogą rozeznawać i same decydować. W męskich regułach wszystko było wyznaczone w szczegółach, tak jakby chodziło o dzieci, którym trzeba mówić, co mają robić – przekonuje.

Co z tym ubóstwem?

Kiedyś normą było to, że klasztor żeński ma posiadłości, z których żyje. Siostry musiały mieć zabezpieczenie bytu i prawo je do tego zmuszało. Klara przez lata walczyła i wywalczyła pozwolenie od papieża, by mniszki mogły żyć bez własności. – To dla mnie ciągle wyrzut i znak zapytania, jak przeżywać ubóstwo – przyznaje siostra Judyta.

Od dwóch lat jest ekonomką i zajmuje się zarządzaniem klasztornymi funduszami. –  Jestem odpowiedzialna za to, żeby wystarczyło na rachunki i wszystkie nasze potrzeby – opowiada. Czasami „jadą na rezerwie”, bo pieniędzy brakuje. Mniszki doświadczają tego, co większość polskich rodzin, które żyją od pierwszego do pierwszego, ale wiedzą o tym, że Pan troszczy się o ich potrzeby.

Nie mają swoich pieniędzy. Ich ubóstwo polega na tym, by odpowiedzialnie korzystać ze skromnych zasobów wspólnoty. – Mogę je wykorzystać, ale mogę też sobie ich odmówić – tłumaczy ekonomka.  Jest też ubóstwo kontaktu, ubóstwo przestrzeni. Klauzura jest ubóstwem.

A do obiadu – „Gość Niedzielny”

Większość dnia siostry spędzają w milczeniu. Mieszkają oddzielnie, każda ma swoją celę. Jest dużo czasu na modlitwę indywidualną, ale także sporo okazji do spotkań: wspólne modlitwy, posiłki, praca. Wstają o 5.00 rano, bo o 5.30 zaczyna się pierwsza godzina medytacji. Po Mszy i śniadaniu zajmują się domem, bo trzeba posprzątać, ugotować, wyprać. Mają ogród, który w sezonie pochłania mnóstwo czasu i energii. Z warzyw i owoców powstają przetwory, z ziół – herbatki. Siostry haftują szaty liturgiczne, bieliznę kielichową, ale też np. sztandary. Zajmują się zdobieniem świec na różne okazje. Jedna z mniszek pisze ikony i maluje obrazy.

Obiad jedzą wspólnie, ale w milczeniu. W refektarzu słychać jedynie głos zakonnicy, która czyta lekturę duchową albo… „Gościa Niedzielnego”.  W codzienny rytm wpisane są wieczorne rekreacje. – Możemy pogadać, nawet poplotkować. Całodzienne milczenie powoduje różne napięcia, które ten wspólny wieczór pomaga rozładować. Dużo się śmiejemy – przyznaje siostra.

Dwa razy w tygodniu omawiają sprawy organizacyjne, dotyczące funkcjonowania domu i całej wspólnoty. Są też spotkania o bardziej duchowym charakterze. Są na etapie przemian: powstały dwa dokumenty Stolicy Apostolskiej dla zakonów klauzurowych, zmieniają się konstytucje, rodzi się międzynarodowe stowarzyszenie wspólnot. Jest o czym dyskutować i o co się modlić. – Staramy się wciąż wracać do naszych źródeł, a zarazem pytać, czego dzisiaj oczekuje od nas Kościół, do czego zaprasza nas Pan Bóg. Nie chcemy być „chodzącymi muzeami”, jak mawia czasem papież Franciszek – podsumowuje siostra Judyta.

Ludzie często zauważają, że siostry są uśmiechnięte i szczęśliwe.  – My po prostu oddajemy Bogu wszystkie słabości i napięcia, a On ofiarowuje nam w zamian radość – tłumaczy. Nawet kiedy jest zniechęcona sama sobą czy różnymi trudami we wspólnocie, to silniejsze jest przekonanie, że każda z sióstr chce dobra. – Nasz Bóg widzi biedy człowieka, jego słabość, ale wciąż pragnie mu przebaczać. Jak tu się nie cieszyć? – pyta retorycznie.

 

Magdalena Dobrzyniak

Gość Niedzielny nr 5/2019

Może Cię również zainteresować